"Teen Wolf" odkrył swoje karty i dokładnie wyjaśnił znaczenie fabularne 4. sezonu. Nie jestem jednak do końca pewny, czy jest ono satysfakcjonujące.
Teen Wolf" pokazał osobę Benefactora w cliffhangerze poprzedniego odcinka. Było to spore zaskoczenie, nie do końca jednak pozytywne, bo postać Meredith (Maya Eshet) jest prawdopodobnie ostatnią osobą, którą mogliśmy podejrzewać. I właśnie ten wybór wzbudza mieszane odczucia: z jednej strony zaskoczenie i niedowierzanie, ale z drugiej rozczarowanie, bo to trzecioplanowa, nijaka postać, która nie wzbudza żadnych emocji.
Co prawda pomysł na wyjaśnienie motywów Benefactora jest dobry i interesujący, ale to nie niweluje całego niesmaku wywołanego wyborem Meredith. Wygląda to, jakby Jeff Davis od początku planował w tej roli obsadzić Petera (Ian Bohen), ale by nie było tak zwyczajnie i sztampowo, pobawił się konceptem, chcąc zaskoczyć i dodać świeżości. I to udaje się połowicznie - rola Meredith w tym wszystkim tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia, bo i tak w centrum stoi Peter.
W obu odcinkach trochę zaczyna męczyć postać Liama (Dylan Sprayberry), który po starciu w szpitalu przeżywa emocjonalne katusze. Nie jest to zbyt ciekawe, a po jakimś czasie staje się wręcz nudne. Zbyt przeciągany wątek, który wiele nie wnosi, bo i tak zainteresowanie widza koncentruje się na czymś innym. Szkoda, bo choć w założeniu problemy Liama powinny poprawić jego wyrazistość i osobowość, tak naprawdę zrażają do tej postaci.
Najgorszym elementem jest tym razem akcja. Całe starcie z zabójcami jest okrutnie chaotyczne, mało kreatywne i siłą rzeczy nudne. Trudno emocjonować się, gdy nie czuć zagrożenia życia bohaterów, walka jest pozbawiona pomysłu, a wielki finał nie oferuje satysfakcji. Sam wątek Benefactora świetnie napędzał ten sezon, ale jego finalizacja w "Monstrous" rozczarowuje.
Jak 10. odcinek wzbudza mieszane odczucia, tak 11. porywa w dobrym stylu. Jest sporo dobrego humoru za sprawą Stilesa, intrygi dzięki knuciu Petera oraz emocji dzięki cliffhangerowi. Zachowanie Kate Argent wydaje się naturalne i zrozumiałe, bo w końcu Scott (Tyler Posey) też sporo jej krwi napsuł. Jednak sam motyw przemiany go w berserka daje widzom dwie ważne rzeczy: po pierwsze - wiemy na pewno, że nie są to jakieś mityczne istoty, tylko zwyczajne poddane jakiemuś niecodziennemu zabiegowi. Po drugie - sam zabieg jest wyśmienity z uwagi na budowę emocji w finale. Jeśli twórcy dobrze go poprowadzą, dramatyzm powinien być ogromny, a przez to odcinek nie ma prawa rozczarować.
"Teen Wolf" to nadal serial dobry, który po prostu doczekał się rozczarowującego zakończenia historii. Być może to wina twórców, którzy poprzednimi sezonami przyzwyczaili mnie do czegoś lepszego, świeższego i po prostu ciekawszego.
autor: Adam Siennica dla hatak.pl
źródło
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz