czwartek, 11 września 2014

"Teen Wolf": sezon 4, odcinek 12 (finał) - recenzja

"Teen Wolf: Nastoletni wilkołak" w finale 4. sezonu zamiast zaoferować ciekawe rozwiązanie wszystkich wątków pokazał sceny, które sprawiły, że był to najsłabszy odcinek tej serii.

Finałowy odcinek 4. sezonu "Teen Wolf", "Smoke and Mirrors", był antyklimatyczny w niemal każdej swojej sekwencji. Wszystko za sprawą tego, że rozwiązania sytuacji zagrożenia każdego z bohaterów pokazano w nieciekawy sposób, w zasadzie każdą z nich ogrywając na zasadach deus ex machina - ocalenia z zewnątrz w ostatniej chwili.



To pierwszy raz w historii serialu, kiedy zacząłem zastanawiać się, co ja właściwie oglądam. Ten odcinek pokazał bowiem powód, dla którego wielu ludzi nie podjęło się w ogóle oglądania produkcji. "Serial o wilkołakach od MTV? Jak to w ogóle brzmi? To nie może być dobre." Okazał się jednak nie tylko dobry, ale wręcz świetny. Przyciągał intrygującymi relacjami bohaterów, ciekawą mitologią, doskonałym tempem akcji i niezłą choreografią walk. W zakończeniu najnowszego sezonu zabrakło większości tych elementów; zostały potraktowane w zasadzie po macoszemu, a od finałowej walki Petera ze Scottem aż wiało kiczem. Coś takiego było nie do pomyślenia jeszcze kilka sezonów temu, dlatego zasmuciły mnie rozwiązania zastosowane w finale.

Niby bohaterowie robią to co zwykle: biegają, strzelają i biją się nawzajem, ale co jest ostatecznym oswobodzeniem niektórych z nich? Odsiecz uzbrojonych mężczyzn i kobiet, zdetonowany granat i… spokojne przemówienie do rozsądku. Zabrakło mi jakiegoś emocjonalnego oddziaływania tych scen, zwłaszcza że spokojnie przemówić do rozsądku mogła Scottowi Kira, a nie Liam, z którym nie mogli znaleźć wspólnego języka przez większość sezonu. Wypadło to mało wiarygodnie, bo rozwiązania te były rwane i skuteczne zbyt szybko.

Największym nieporozumieniem jest dla mnie jednak rozwiązanie, które zaserwowano w wątku Dereka. Cały sezon oglądamy, jak to stracił swoją moc, musi nauczyć się być człowiekiem, jak to nie boi się umrzeć za swoich przyjaciół, a wszystko tylko po to, by w jednej scenie, zupełnie znienacka, bez uzasadnienia powiedział nam, że tak naprawdę nie umarł, a ewoluował? Oczywiście nie dane nam już było usłyszeć, co to właściwie oznacza i z czego wynika. To kolejne pójście na łatwiznę ze strony twórców, którzy przecież mieli dużo czasu, by móc ze spokojem rozwijać mitologię serialu, a zdecydowali się w tym czasie przez trzy odcinki pod rząd pokazywać w zasadzie te same walki z bronią w ręku przeciwko grupie Berserkers.

Denerwujący jest też fakt, iż po finale nic w zasadzie się nie zmieniło. Główni Źli nadal żyją, by móc zadać kolejny cios w następnym sezonie. Niby fajnie, że Wataha Scotta dalej może działać na zasadach nie zabijamy swoich przeciwników, ale jednak ile razy można oglądać tę samą historię z tym samym złym jako antagonistą? Mam zresztą wrażenie, że pod koniec sezonu twórcy sami pogubili się nieco we własnej intrydze, w zbyt łatwy sposób oczyszczając w zasadzie wszystkich z zarzutów.

Kontynuując narzekania - oto właśnie minął cały sezon 4., a my nie dostaliśmy ani jednej, nawet słownej wzmianki na temat Isaaca, mimo że obiecywano, iż ma się on pojawić w serialu choćby na chwilę. Nie mówiąc już o deklaracjach dotyczących chwilowego powrotu Jacksona, aczkolwiek na to nie ma co się obrażać, bo fabularnie rzeczywiście nie miałoby to większego znaczenia. Skoro już mowa o postaciach, które zniknęły bezpowrotnie - gdzie jest ojciec Scotta, który miał wyjechać "na kilka dni", a po powrocie przeprowadzić poważną rozmowę z synem? Gdyby spojrzeć z boku na fabułę nowego sezonu, można dostrzec, że jest ona strasznie chaotyczna i urywa niektóre wątki w połowie.

Na szczęście jest w tym odcinku kilka scen, które przypominają o dniach świetności "Nastoletniego wilkołaka": chwila, gdy Malia i Stiles poszukują czegoś, co pomoże im "wywąchać" Scotta; rozmowa Coacha z chłopakami dotycząca tego, dlaczego ominęli mecz i grę rozpoczęcia sezonu; scena, w której ponownie pojawia się mantra #SłońceKsiężycPrawda; użycie wyjątkowo wpadającej w ucho muzyki ("Arsonist’s Lullabye" Hoziera) w jednej z końcowych sekwencji. To jednak za mało, by pozbyć się wrażenia, że coś poszło wyjątkowo nie tak w tym odcinku.

Cieszę się, że powstanie kolejny, najprawdopodobniej dłuższy sezon, myślę jednak, że twórcy powinni dać sobie trochę czasu na dopracowanie swoich pomysłów. O ile wątek Benefactora był nieźle poprowadzony przez większość sezonu, gromadząc chmury nad Beacon Hills, to ostatecznie piorun zdradzenia tożsamości postaci nie uderzył z wystarczającą mocą, by porazić widzów. Okazał się być bowiem jedynie zasłoną dymną dla działań Petera i przestał mieć jakiekolwiek znaczenie w ostatnich odcinkach. Co więcej, motywacja Petera, sprowadzająca się do: "Chcę mieć więcej władzy, która przecież należy się mojej rodzinie", pozostawia wiele do życzenia.

Mam wrażenie, że o ile sporo działo się w tym sezonie, niektóre odcinki były na naprawdę wysokim poziomie, a niektóre sceny wypadły znakomicie (wszystkie sekwencje nocnego ataku na bezbronne młode ofiary, korzystające ze stylistyki horroru poprowadzone były pierwsza klasa), o tyle tak naprawdę z tego sezonu nic szczególnego nie wynikło. Mam nadzieję, że 5. seria zatrze już to wrażenie i da nam wreszcie burzę z piorunami z prawdziwego zdarzenia.
autor: Michał Kaczoń dla hatak.pl
źródło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...